Dobra, zanim ktokolwiek stwierdzi, że 90% nastolatków tak ma, to pozwolicie, że przybliżę Wam swój problem, który jak mi się wydaje, początek miał już ponad 10 lat temu. Odkąd pamiętam mam problem z chodzeniem do wszelkich placówek edukacyjnych. W przedszkolu zawsze ryczałam za mamą jak głupia, ale tak dużo dzieci robi. Jednak na tym się nie skończyło. W klasach 1-2 podstawówki, musiałam po szkole udawać się na świetlicę bo nie miał mnie kto wcześniej odebrać. I wtedy zaczynał się dosłownie horror, bo o ile w klasie potrafiłam wysiedzieć, bo miałam zajęcie, to na świetlicy dostawałam histerii. Potrafiłam siadać przy oknie i przez bite 3 godziny wylewać łzy, szarpiąc zębami w między czasie chusteczkę. Nie wiem czemu tak robiłam, miałam w sobie jakiś irracjonalny lęk, coś czego nawet nie potrafię sprecyzować. Gdy panie świetliczanki bawiły się z innymi dzieciakami, ja siadałam przy ławce lub parapecie rycząc. Nikt nie wiedział co się ze mną dzieje. Ustawało to dopiero jak odbierała mnie mama lub babcia i mogłam stamtąd wyjść. Po połowie pierwszej klasy, spędzonej na płakaniu wszyscy już dali mi spokój i zwyczajnie się do tego przyzwyczaili. W 3 klasie, moja mama pozwoliła mi już wracać samej do domu, żeby oszczędzić wszystkim kłopotu. Klasy 4-6 minęły na tym, że jakieś 60% zajęć opuszczałam. Potrafiłam udawać, że zaspałam, zgubiłam klucze itp. Wiedziałam, że to nie może mi zaszkodzić, bo to podstawówka, a oceny miałam zawsze bardzo dobre. Gorzej jest teraz. Obecnie kończę Gimnazjum. Przez całe trzy lata, sobie po prostu "bimbałam". Przez ten czas dopracowałam sposoby na zostanie w domu, do perfekcji (serio, mogłabym napisać książkę o tym). W tej chwili potrafię oszukać bez problemu nawet lekarza i załatwić sobie 2 tygodniowe zwolnienie ze szkoły. Moja frekwencja jest teraz wyższa niż w podstawówce, ale nadal zbyt niska (zaledwie 69% obecności). NIE WIEM czemu nie chcę chodzić do szkoły. Lubię się uczyć, oceny mam dobre (mam opinie uczennicy bardzo zdolnej, ale z zaniżonymi ocenami z powodu nieobecności, bo wszystko zaliczam w drugim terminie). Teraz szkoła, zamiast płaczu, powoduje u mnie bóle głowy (co ciekawe pojawiają się tylko w dni szkolne, w weekend, święta czy ferie mam od nich "wolne") i osłabienie. Wracam do domu wyczerpana fizycznie. Po około 2 tygodniach chodzenia do szkoły bez przerwy, zawsze muszę sobie zrobić parę dni wagarów (oczywiście albo z usprawiedliwieniem mamy, albo z pieczątką lekarza, żeby nie było problemów), bo inaczej nie mam siły. Co najlepsze, podczas tych "wagarów", nie idę do parku, do znajomych czy coś innego... siedzę w domu i albo się nudzę, albo się uczę. Jestem obowiązkowa i lubię się dowiadywać nowych rzeczy, zdobywać nowe umiejętności, ale szkoły FIZYCZNIE nie mogę znieść... Nie wiem o co chodzi, myślę nawet nad udaniem się do psychologa, bo w tym roku idę do naprawdę dobrego LO i nie będę sobie mogła pozwolić na takie robienie sobie wolnego od szkoły... Ja jestem jakby uzależniona od "uciekania" od szkoły!