W dawnych czasach podstawówki miałam kolegę, któremu ciągle rówieśnicy dokuczali, ale nie tak perfidnie, tylko przemyślenie. Dokuczali mu tylko wtedy gdy nie było dookoła nauczycieli. On odpłacał to biciem, ale co było śmieszne, uciekali prowodyrzy tam gdzie jest nauczyciel i wychodziło na to, że to on zaczynał. Nauczyciele dali mu ksywkę "agresor". Ja nie chciałam się wtrącać (wiem źle zrobiłam), ponieważ bałam się, że przeleją złość na mnie. I najwięcej uwag złapał ten kolega, a nie oni. Dlaczego oni (nauczyciele) nie chcą słuchać dwóch stron, a nie tylko jednej "pokrzywdzonej". W czasie gdy przechodziliśmy z jednej szkoły do drugiej, ten kolega miał wilczy bilet. Nauczyciele w następnej szkole się go bali, ale gdy tylko zmienił "otoczenie", to wszelka agresja minęła jak ręką odjąć. Dlaczego tak jest?