Rzuciłam szkołę dzienną. Teraz uczę się zaocznie i pracuję. Czuję się beztroska jak we wczesnym dzieciństwie. To szkoła zawsze stanowiła główny powód moich załamań, to w szkole przeżyłam najgorsze katorgi. Na dzień dzisiejszy, po raz pierwszy od lat, chcę żyć i ani myślę, by umierać. Mam siedemnaście lat i zakochałam się w życiu. Czasem czytam książkę i nagle muszę ją odłożyć, bo jestem szczęśliwa, że nie mogę się wdrążyć w fabułę. Patrzę w sufit i nawet sufit mnie uszczęśliwia. Patrzę na pluchę za oknem i chcę tańczyć w deszczu i skakać po kałużach. Wszystko doprowadza mnie do stanu najwyższej radości. To chyba najlepszy okres w moim życiu. Jestem jak na haju, mimo, że wciąż jestem sama i właściwie nic, co mogłoby dla osób pobocznych uchodzić za ekscytujące się nie dzieje. Zwykła codzienność, którą celebruję, gdy nie muszę męczyć się w tym piekle. Wiem, że to nietrwałe i kiedyś znajdzie się coś, co mnie unieszczęśliwi. Boję się tego. Czy mogę się tego wystrzec? I co to mogłoby być?